Piątki na Piątki

Piątki na Piątki

Wspomnienia z czasów wojny st. sierż. Krystyny Rutkowskiej, z d. Dąbrowskiej, z 316 Kompanii Transportowej 2-go Polskiego Korpusu.

Urodziłam się 13.07.1922 w Glinianach, powiat Przemyślany, woj. Tarnopolskie, Jako córka Jana Dąbrowskiego i Marii z d. Rychwickiej. Ojciec mój był pracownikiem umysłowym w Filii Banku w Glinianach, zaś od roku 1929 aż do momentu wkroczenia wojsk radzieckich we wrześniu 1939 roku był burmistrzem miasta Gliniany, oraz w pięcioletniej kadencji od 1930 posłem na Sejm Rzeczpospolitej Polskiej. Chyba to właśnie zaważyło, że zaraz 10.04.1940 został aresztowany i wywieziony do Lwowa do więzienia, a potem wywieziony do łagru w głąb ZSRR, skąd też nie wrócił i zmarł w 1942 r. na terenie ZSRR (wg. informacji repatriantów, którzy wrócili do kraju).

 
Moja Matka była nauczycielką w Glinianach, uczyła do momentu wywiezienia na zsyłkę do ZSRR razem ze mną 13.04.1940 r.


Do szkoły podstawowej uczęszczałam w Glinianach zaś w roku 1939 ukończyłam Gimnazjum Sióstr Urszulanek we Lwowie. W okresie wybuchu wojny, przebywałam w Glinianach wraz z rodzicami, skąd też razem z Matką zostałam wywieziona do ZSRR.


Samego momentu gdy przyszli po nas o godzinie drugiej w nocy, nigdy nie zapomnę. Było ich trzech w cywilu pracowników NKWD i jeden mówiący po polsku, chyba Ukrainiec. Na wstępie oświadczyli mojej Matce, że mamy wyjechać do innego województwa na życzenie Ojca, który już tam na nas czeka. Matka w naiwności uwierzyła i zaczęła się ubierać, wzięła tylko płaszcz i torebkę i była gotowa do wyjścia. Ja jednak byłam nieufna i zapytałam jednego z nich, czy mogę zabrać rzeczy Ojca, na co on odpowiedział bardzo cicho (oczywiście po rosyjsku), żebym zabrała raczej rzeczy swoje i Matki. Od razu zrozumiałam, że wszystko poprzednie było tylko podstępem.


Nawet nie wiem skąd znalazło się we mnie tyle energii, że zaczęłam pakować co mi weszło pod ręce; pościel wzięłam w toboły, wyrzucałam rzeczy z szaf i upychałam gdzie się dało, nawet w tym ferworze zabrałam Mamy pudło z kapeluszami, które potem służyło nam jako stolik w Kazachstanie. Właśnie te wszystkie zabrane przeze mnie rzeczy, w dużej mierze pozwoliły nam przeżyć ten bardzo ciężki okres, na zsyłce.


Pieniądze ani biżuteria nie miały tam żadnej wartości, jedynie wartość miały odzież i srebro, które można było wymienić u Kazachów na żywność. Jeden z tych, którzy przyszli po nas był wyjątkowo „ludzki” i pozwolił mi zabrać wszystko co spakowałam. Przy opuszczaniu naszego domu, najsmutniejszy był moment rozstania z naszą ukochaną gosposią i moim psem.


I tak wyruszyłyśmy z Matką w nieznane – na chłopskiej furmance, zarekwirowanej przez NKWD, na wiązce słomy w ciemną i zimną noc. Już świtało, gdy dowieźli nas do najbliższej stacji kolejowej i załadowali do wagonów towarowych, które już na nas czekały i zaraz było tłoczno i duszno, nie mówiąc już o warunkach sanitarnych. Po czym zaplombowali nasze wagony. Wewnątrz były same kobiety, w różnym wieku, przeważnie wywożone za mężów lub braci, względnie nie wiadomo za co i dlaczego.


Na stacji czekaliśmy na odjazd prawie cały dzień i to było nasze szczęście, bo życzliwi ludzie z Glinian przywieźli nam trochę żywności (o której ja nie pomyślałam wyjeżdżając z domu). Pozwolono nam podać ją do wagonu i to nas uratowało, bo przez trzy tygodnie naszej podróży podawali nam tylko śledzie i minimalną porcję ciemnego chleba i wody. Nikt nie wiedział dokąd nas wiozą. Trzeba było sobie samemu uzmysławiać zaglądając przez małe, zakratowane okienko.


Wreszcie zorientowaliśmy się, że wiozą nas w głąb Azji, bo minęliśmy Ural byliśmy około 300 km poza granicami Europy. Naszym celem był Kazachstan, aktiubińska obłast, rejon Dżurun i tam nas wysadzono, skąd małymi grupami rozwożono nas ciężarówkami do różnych kołchozów i sowchozów.


Wyjechaliśmy o zmierzchu cała grupą, razem z Matką i z nierozstającymi się tobołami. Noce o tej porze roku były bardzo zimne, więc moja kołdra bardzo się przydała. Niestety nasz kierowca w tym pustym stepie bez żadnej drogi stale błądził.
Taki fakt mi utkwił w pamięci; ilekroć samochód nasz zatrzymał się wychylałam głowę spod kołdry i zawsze ukazywał się ten sam widok, bezkresny step, górka, a na niej stojący wielbłąd. Potem, gdy po latach czytałam książkę Wielbłąd na stepie, zawsze wyłaniał się z mej pamięci niezapomniany „mój wielbłąd”.


W rezultacie, nasz kierowca po długim błądzeniu po stepie wysadził nas zupełnie nie tam gdzie miał nas zawieźć, tylko do jakiejś napotkanej osady kazachskiej i sam odjechał… Nie będę opisywała wrażenia z pierwszego zetknięcia z Kazachami, bo to był swojego rodzaju ponowny szok. Do każdego domu Kazachskiego wchodzi się przez stajnię, potem jest izba z pryczami, zaś na środku żarzący się ogień w zagłębieniu klepiska (można to było nazwać podłogą), wokół którego siedzi cała rodzina i grzeje nogi pod przykryciem derki. Step o tej porze poranka był piękny, zielony, pełen dzikich kwitnących irysów i zapach piołunu unosił się w powietrzu. Do dziś nie znoszę zapachu piołunu.


Nas kilkanaście osób stłoczono w jednej malej izbie, gdzie z jednej strony aż po sufit piętrzyły się nasze toboły, po drugiej spaliśmy na klepisku pokotem obok siebie odwracając się na komendę.


Nic nie wiedzieliśmy gdzie jesteśmy i kto się nami zajmie. Wreszcie zjawił się nauczyciel tej osady Kazach i przyniósł mapę – mówił po rosyjsku – i pokazał gdzie jesteśmy. Był bardzo grzeczny i nawet zabrał karteczkę, którą moja Matka napisała do mojej siostry do Lwowa. Rzeczywiście to była pierwsza wiadomość, którą siostra otrzymała od nas. Od czasu pozostawienia nas na tym pustkowiu minęło 10 dni i dopiero wtedy władze NKWD z rejonu Dżurun zorientowały się, że naszej grupy nie ma we właściwym kołchozie i zaczęli nas szukać. Wreszcie przyjechali po nas ciężarówką i zabrali nas do właściwego kołchozu Woroszyłow. Ów kołchoz był przedzielony rzeką, po jednej stronie mieszkali Rosjanie po drugiej Kazachowie.
Nasza grupa po kilkanaście osób została rozmieszczona w opuszczonych domkach. Właściwie były to lepianki zupełnie zdewastowane, które trzeba było samemu naprawiać, łatać dach, dziury na wylot w ścianach, bez podłóg, ale jakoś dałyśmy sobie radę. Właściwie głównie pracowałam ja z drugą bardzo energiczną, żoną lekarza z Glinian – aresztowanego i wywiezionego wraz z moim Ojcem. Oprócz nas dwóch z Matką, w domku tym zamieszkały dwie żony lekarzy, jedna z 9-letnią córeczką, druga samotna i trzecia, matka z dwojgiem małych dzieci (4 i 6 lat) właścicielka młyna z naszych stron.


Prymityw był straszny, ale miałyśmy dach nad głową, a co jadłyśmy nikogo to nie obchodziło. Każda kombinowała na swój sposób. Nas ratował handel wymienny, przywiezione rzeczy wymieniane były na żywność od Kazachów, i to, że przez prawie cały okres pracowałyśmy wszystkie w ogrodzie warzywnym, gdzie zawsze można było coś „uszczknąć” i zjeść. Pracowałyśmy po 12 godzin dziennie aż do zmroku. Nas młodych, wysyłano na step na sianokosy, a potem na żniwa. Praca była bardzo ciężka, zwłaszcza dla młodych dziewcząt nie przyuczonych pracy fizycznej, zaś normę dzienną trzeba było wykonać. Na kołchozie pracowało się na tzw. trudo-dni, dopiero po zbiorach otrzymywało się ekwiwalent w naturze. To co zostało po oddaniu planowym państwu. Jeżeli był urodzaj, kołchoźnicy otrzymywali swój „deputat” taki, że mogli z tego wyżyć. Mieli również swoje krowy, drób, a nawet świnki. Gorzej gdy rok był nieurodzajny, bo wszystko zabierali dla wojska. Tamtejsza ludność jakoś przywykła do tych warunków. Jeśli chodzi o nas przesiedleńców, otrzymywaliśmy śmieszne racje za całe lato pracy. Np. ja z Matką dostałyśmy, za całe lato przepracowane na zimę tylko 16 kg ziarna, które trzeba było samemu zmielić na żarnach na mąkę, worek arbuzów, to kisiło się razem z kapustą (również worek kapusty na zimę) i litr mleka dziennie. To wszystko co zdołałyśmy zarobić od maja do następnego roku. W zimie też pracowałyśmy w stajniach i stodołach. Nieraz nie było co włożyć do garnka, ale jakoś się żyło tak długo, dopóki było co wymienić na żywność. Ratowały nas też paczki, które przesyłała nam siostra ze Lwowa, ale to się wszystko urwało z chwilą wypowiedzenia wojny przez Niemców.


W kołchozie Woroszyłow byłyśmy od maja 1940 roku do stycznia 1941. Wtedy moja Matka zachorowała na zapalenie opłucnej i musiałam ją zawieźć do szpitala rejonowego w Dżuruniu. Problem był jednak czym Matkę odwieźć do szpitala. Przez szereg dni czatowałam na ciężarówkę, która czasami jeździła z sąsiedniego sowchozu do Dżurunia. Jakoś szczęśliwie udało mi się, i mało tego uzyskałam audiencję u naczelnika NKWD i i ubłagałam go, żeby mi z Matką pozostać w Dżuruniu na okres leczenia. Zgodził się pod warunkiem, że znajdę pracę. Bardzo to było trudne, bo przecież nie miałam żadnego zawodu, ale przy ludzkiej i boskiej pomocy udało mi się ulokować w szwalni, gdzie szyto konfekcję. Przyszywałam guziki i robiłam dziurki, za co otrzymywałam wynagrodzenie 1 kopiejkę za zrobienie dziurki i przyszycie guzika. Np. jeden kilogram masła kosztował aż 100 rubli (bo można było dostać tylko na wolnym rynku). Pracowałam tam aż do wybuchu wojny z Niemcami. Z powodu, że przez Dżurun przechodziła linia kolejowa z Ałma-Aty do Moskwy, wszystkich Polaków jako element niepewny przesiedlili w głąb stepu, jak najdalej od linii kolejowej. Z Matką trafiłyśmy na sowchoz Budionny jeszcze dalej w stepie niż poprzednio. W sowchozie pracowało się za pieniądze, to znaczy w zależności od normy ile danego dnia mogłyśmy wyrobić. W sklepiku można było sobie kupić kawałek razowego chleba. Jeżeli coś zostało z wypłaty dziennej, można za to było kupić kaszy albo cukru. Niestety, normy były tak wysokie, że za 12 godzin pracy ledwo zarabiałyśmy na kawałek chleba. Nasz handel wymienny skończył się, bo już zabrakło rzeczy do wymiany, zaś kontakt z krajem, czyli z siostrą, przestał istnieć.


Było bardzo ciężko, akurat zbliżały się żniwa, więc pracowałyśmy w polu i w obsłudze świniarnika, warunki pracy były okropne. Byłyśmy zgrupowane w jednym baraku, a co najgorsze naszym brygadzista był Kazach, który traktował nas bardzo źle. Tam właśnie zaskoczyła nas amnestia. My, bez kontaktu ze światem, w ogóle nie wiedziałyśmy co się dzieje na froncie i jaki będzie nasz dalszy los. Pewnego dnia zwołał nas wszystkich i przyjechał na koniu nasz oprawca brygadzista i oświadczył nam, że od dziś jesteśmy wolnymi obywatelami i możemy poruszać się dokąd chcemy. Jedyny problem był taki, czym wydostać się z tego sowchozu, gdzie nie było żadnej komunikacji. Byłyśmy oszołomione tą naszą nagłą wolnością i zagubione w tym bezkresnym stepie. Wiele osób robiło już zapasy by przeżyć jakoś zimę. Również i ja, w której tamtejsze życie wyrobiło zmysł praktyczności i samowystarczalności, chomikowałam co się dało, ujmując sobie i Matce od ust. Bałam się głodu i ewentualnego wyjazdu w nieznane. Matka, chociaż ciężko znosiła naszą zsyłkę, chorowała i przechodziła załamanie psychiczne, nagle ożyła i zdecydowała, że musimy stąd wydostać się za wszelką cenę. Ja zaś dzielnie dotychczas trzymająca się, bałam się podróży w nieznane. Dochodziły nas słuchy, że podobno gdzieś w Rosji tworzy się wojsko polskie, w co trudno było wtedy uwierzyć. Trzeba było dostać się do Dżurunia, gdzie było większe skupienie Polaków. Trzeba było ruszyć przed siebie i szukać naszego Ojca, który z pewnością też został „wolnym”. Przyznałam Matce rację i zaczęłam kombinować jak się stąd wydostać. Dowiedziałam się, że z naszego jedzie podwoda po drzewo aż za Dżurun. Na stepie nie było drzew, więc po drzewo trzeba było jechać dość daleko.


Nasz środek transportu wyglądał tak, że za dyszlem było siedzenie dla woźnicy, potem długi drąg przygotowany na przewóz drzewa, przymocowany do tylnych kół. Na naszym tyle była deska, na której umieściłam swoją skrzynie z zapasami bo zawsze bałam się głodu, oraz resztki mojego „dobytku”, włącznie z moją kołdrą, z która nie rozstawałem się od czasu wyjazdu z domu z Glinian. Musiałam ja potem zostawić na plaży w Krasnowodzku przy ewakuacji z ZSRR. Zrobiłam dla nas siedzenie właśnie na tyle pojazdu zaprzężonego w dwie pary wołów. Tak odbywałyśmy z Mamą czterodniową podróż przez step i dobrnęłyśmy szczęśliwie do Dżurunia. Byli tam Polacy zorientowani gdzie tworzy się Armia Polska i po paru dniach pobytu w Dżuruniu ruszyłyśmy do Buzułuku.


Oprócz tego, że okradli nas w pociągu, dotarłyśmy szczęśliwie do miejsca docelowego. Niestety, nie znalazłam nikogo znajomego, więc nie można było się dowiedzieć czegokolwiek o moim Ojcu. Jedyne co pozostawało nam, to wstąpić do Pomocniczej Służby Kobiet, do formującej się Armii generała Andersa. Ze sobą nie miałam żadnego kłopotu, zaś jeśli chodzi o moją Matkę, miała przekroczony limit wieku i nie chcieli jej przyjąć do wojska. Po tych wszystkich naszych przejściach, nigdy w życiu nie rozstała bym się z moją Matką. Więc zrezygnowałam z wojska i obie nas wysłali – już nasze władze – z rodzinami wojskowych na południe Rosji do Uzbekistanu.


Niestety ta długa podróż w wagonach towarowych była okropna, wszystkie dzieci do lat siedmiu umierały, zwłoki wyrzucali podczas jazdy pociągu przez okna. Władze rosyjskie nie udzielały nam już żadnej pomocy, a prawdziwych władz polskich jeszcze nie było. Właściwie nie było żadnych rozkazów, dokąd mają nas zawieźć i co począć z nami. Dojechaliśmy do Kaganu i tam wysadzili nas, po prostu zostawili nas w ogromnym parku bez dachu nad głową. Nie wiem nawet czym żywiłyśmy się wtedy, czasami były paczki unrowskie. Najgorzej było w nocy, zdarzały się dantejskie sceny. W tym parku ludzie kradli, mordowali się i bili o każdy kawałek chleba. Z łagrów i więzień wydostawali się nie tylko więźniowie polityczni i inteligencja, ale różny element, wygłodniały i zdeprawowany, z myślą przewodnią, aby tylko przeżyć za każdą cenę.


Pobyt w Kaganie trwał krótko, bo władze Uzbekistanu nie zgodziły się na pobyt Polaków na ich terytoriach. Wtedy znowu wsadzili nas wszystkich do wagonów towarowych i wozili nas bez końca, bo nikt nie chciał nas przyjąć ani zatrudnić.


Był to bardzo trudny okres dla nas, tułających się Polaków. Dniami i nocami staliśmy na bocznicach kolejowych. Władze nasze były w tym przypadku bezradne. Przywieźli nas do Kirgistanu i rozmieścili po osadach kirgiskich. Zatrudnili nas przy zbieraniu bawełny, jako wynagrodzenie otrzymywaliśmy od władz radzieckich po 30 dag mąki na osobę dziennie. Robiło się z tego placki na piecyku żelaznym, albo prażuchę zacieraną dzikim czosnkiem. Otrzymaliśmy „domek” – stajnia, przez którą się wchodziło i gdzie składaliśmy opał na zimę, ścięte suche krzewy bawełny – i jedna izba bez okien, w której mieszkało nas wtedy 10 osób. Towarzystwo koedukacyjne, ale zgodne w swej niedoli. Tam właśnie najbardziej głodowaliśmy. Wcześniej kładliśmy się spać, żeby ukryć swój głód. Wtedy rozmawialiśmy o swoich domach rodzinnych.


Dwie siostry urządzały nam koncert i tworzyły piękny duet. Obie dostały się do więzienia z powodu przynależności do organizacji podziemnej. Np. moja Matka z jedną z naszych współlokatorek, dyktowały sobie przepisy kulinarne na wspaniałe torty. Nigdy nie mogły mi darować, że ja z tych urywków gazet z przepisami zrobiłam sobie wkładki do butów, które były już strasznie zniszczone i przeciekały.


Nadeszła zima i święta Bożego Narodzenia. Wszyscy z naszej paczki odkładali trochę mąki żeby upiec placki na wspólną wieczerzę.


Był z nami 25 letni syn naszych znajomych sprzed wojny, którego złapali jak chciał przekroczyć granicę radziecko-rumuńską w 1940 r. i dostał się do łagru. Znaleźliśmy go pod jednym z drzew w parku w Kaganie, jak leżał całkowicie wyczerpany po wyjściu z łagru. Rozpoznałam go od razu i zawołałam po imieniu. To był szok dla niego, bo okazało się, że chował się przez cały czas pod przybranym nazwiskiem. Został z nami, z grupą rodzin wojskowych, która podróżowała z nami po wyrzuceniu z Uzbekistanu. On to właśnie poszedł kilometrami żeby ukraść choinkę na święta. Dziwnym zbiegiem okoliczności, nasz uczynek, że przygarnęliśmy go wtedy z opresji, został wynagrodzony. Dostał on powołanie do polskiego wojska. Do dziś nie wiemy, jak odnaleźli go w tak dalekim i zagubionym miejscu.


Po niedługim czasie był list od niego, że obie z moją Matką, mamy natychmiast jechać do Margilanu w Uzbekistanie, gdzie stacjonowała jego jednostka wojska polskiego, naturalnie w Armii generała Andersa. Zarejestrował nas tam jako swoją rodzinę. Równocześnie przesłał nam pieniądze na podróż. Problem zaistniał znowu, jak dostać się do najbliższej stacji kolejowej, która nazywała się chyba Tiantianazaj. Już nie pamiętam jak dostałyśmy się do owej stacji, z iloma przesiadkami, ale Pan Bóg czuwał nad nami i dotarłyśmy na miejsce.


Gdy dojeżdżałyśmy do Margilanu, minął nas pociąg pełen wojska, ale w dziwnych mundurach, wszyscy natomiast mówili po polsku. Później dowiedziałyśmy się, że jechali w mundurach brytyjskich, tylko orzełki na czapkach były polskie. Okazało się, że był to pierwszy rzut wojska polskiego, udający się przez morze Kaspijskie do Iranu (dawnej Persji). Nim dojechałyśmy do Margilanu, zostały tam jeszcze jednostki likwidacyjne.


Okazało się, że figurujemy w spisie jako rodzina Witka (naszego zbawcy), on natomiast musiał już wyjechać do Krasnowodzka i dalej. Najważniejszym był fakt, że znaleźliśmy się wśród swoich i mieliśmy nadzieję na dalszą opiekę.
Jak wiadomo gen. Anders chciał jak największą ilość Polaków wywieźć z Rosji. W Margilanie był również pobór do Pomocniczej Służby Kobiet (PSK). Trzeba było stanąć przed komisją lekarską poborową i obie z Matką zaryzykowałyśmy. Szczęśliwym zbiegiem okoliczności, głównym lekarzem komisji poborowej był nasz przyjaciel sprzed wojny, który był w jednym łagrze z moim Ojcem, ale po amnestii zagubił jego ślad. Mojej Matce odjął trochę lat i obie zostałyśmy żołnierzami Armii gen. Andersa. Była to pamiętna data 11 kwietnia 1942 r.


Potem wydarzenia potoczyły się bardzo szybko. Zaraz tej nocy otrzymałyśmy mundury i wyposażenie wojskowe. Sorty mundurowe były brytyjskie, ale męskie. Przy umowie Sikorskiego ze Stalinem, nie było mowy wtedy o kobietach w wojsku. Utworzenie oddziałów kobiecych było zasługą gen. Andersa.


Na pierwszym apelu wyglądałyśmy okropnie, buty były za duże i bez sznurowadeł, spodnie sięgały do szyi, furażerki spadały nam na nos, battledressy były za duże, ale byłyśmy pełne szczęścia. Potrafiłyśmy szczerze śmiać się ze swego wyglądu i byłyśmy bardzo dumne, że jesteśmy żołnierzami i na furażerkach mamy polskiego orzełka. Z czasem potem wszystko unormowało się i wygląd nasz się zmienił. Najbardziej przejęte tym faktem były nasze matki, bo okazało się, że nie tylko ja byłam z matką swoją, matek z córkami było w wojsku sporo.


Po dość krótkim pobycie w Margilanie, przeniesiono nas na południe do Guzaru. Było lato i straszliwe upały, szerzyła się epidemia tyfusu i czerwonki. Nasz obóz jakoś szczęśliwie ominęła. Uformowany szpital wojskowy był przepełniony chorymi.
Właśnie w Guzarze przeszłyśmy prawdziwe szkolenie, nawet z bronią w ręku. Zanosiło się na naszą ewakuację do Persji, gdy przyszła wiadomość, że Stalin nie zgadza się na drugi rzut ewakuacji. Rozpacz nas ogarnęła ale nie traciliśmy nadziei. Czekaliśmy co zdziała nasz Wódz i Opiekun. Pan Bóg nas wysłuchał i w sierpniu przyszedł rozkaz likwidacji naszych obozów, i wagonami towarowymi wyruszyliśmy do Krasnowodzka. Wagony były otwarte, śpiewałyśmy, bo zbliżałyśmy się do prawdziwej wolności. Czekałyśmy w Krasnowodzku parę dni, brak tu było wody pitnej, dowożono tylko beczkowozami. Pamiętna data dzień 15 sierpnia 1942 roku i święto Matki Boskiej. Zostałyśmy załadowane w porcie na węglarkę, która miała nas dowieźć do ziemi obiecanej. Oprócz naszej kompanii, na owej węglarce byli polscy chłopcy małoletni wycieńczeni do ostateczności (dosłownie skóra i kości), niektórych przynosili na noszach, ale też zostali uratowani. Byliśmy wszyscy stłoczeni jak śledzie w beczce, ale byliśmy szczęśliwi. Czekaliśmy z niepokojem i biciem serca na chwilę odbicia od brzegu. Wreszcie około godziny 17 poczuliśmy, że płyniemy i wtedy wszyscy zaczęli śpiewać Boże coś Polskę. Tego momentu szczęścia i nadziei nie zapomnę nigdy w życiu.


Nazajutrz dobiliśmy do portu Pahlevi, gdzie wysiedliśmy zszokowani wolnością i otoczeniem, pełno było bazarów z owocami, daktylami i smakołykami wschodnimi, odnieśliśmy wrażenie, że jesteśmy w raju. Nasza kompania „Pestek” (tak nas nazywano), jak wszyscy którzy przybyli z Rosji musieli przejść przez dezynsekcję i łaźnię. Całą odzież nam odebrano i z drugiej strony łaźni otrzymaliśmy nowe sorty mundurowe. My kobiety otrzymałyśmy bieliznę w kolorze khaki, koszule też w tym kolorze, szorty oraz śliczne, kapelusze australijskie. Sorty mundurowe były w różnych rozmiarach, nie zawsze odpowiednich dla danej osoby. My potrafiliśmy sobie z tym dać radę i zwłaszcza młode dziewczyny wyglądały bardzo ładnie w tych szortach (oczywiście, że skróconych) i twarzowych kapeluszach. Gorzej wyglądały nasze mamy, ale też były zadowolone. Nasz obóz był rozmieszczony tuż obok plaży w małych namiocikach, gdy padał deszcz trzeba było podstawiać miednice albo garnki, ale nikomu to nie przeszkadzało. Na szczęście opadów było mało, a zwłaszcza my młode dziewczyny byłyśmy pełne życia i zapału. Były nawet potańcówki na piasku przy plaży. Szykowała się defilada, witał nas sam gen. Anders, też niezapomniane wrażenia.


Pobyt w Pahlevi był przejściowy, bo wkrótce przerzucili nas do Iraku i Khanaqinu, gdzie stacjonowały nasze wojska.
We wrześniu nasza kompania została przerzucona do Palestyny, (autokarami) do obozu Gedera. Tam były już normalne warunki pobytu, dostałyśmy nowe sorty mundurowe i czarne berety. Moja Mama prowadziła magazyn mundurowy, więc miałam z koleżankami protekcję. Tam również organizowano różne kursy przydatne do służby wojskowej. Szkolono kantyniarki do łączności, pielęgniarki do szpitali polowych, organizowano kursy administracji i kurs kierowców samochodowych. Ja ukończyłam dwa kursy: administracyjny i kierowców samochodowych na duże samochody ciężarowe. Po ukończeniu kursu samochodowego i otrzymaniu prawa jazdy, nasza grupa pojechała do Egiptu po sprzęt. Otrzymałyśmy 120 ciężarówek, które przeprowadziłyśmy do Gedery. W każdym samochodzie było nas dwie, jeden kierowca i drugi zmiennik. Zostały utworzone dwie kompanie transportowe, czyli 316 i 317 Kompania Transportowa. Oczywiście, że z Matką zostałyśmy przydzielone do 316 Kompanii.


W dowództwie Kompanii była cała administracja i moja Matka pracowała na różnych funkcjach i dosłużyła się stopnia kaprala. Ja natomiast awansowałam kolejno aż do stopnia starszego sierżanta (z takim stopniem zostałam zdemobilizowana). Pełniłam cały czas funkcję dyspozytora 316 Kompanii Transportowej. Do mojej funkcji należało otrzymywanie codziennie ze sztabu dyspozycji w zamkniętej kopercie, z rozkazami gdzie i kiedy należy podstawić jaką ilość samochodów i w jakim celu. Cała dobę był czynny telefon, nawet w nocy miałam telefon przy łóżku, szczególnie w okresie całej kampanii włoskiej.
Cała administracja i obsługa Kompanii składała się z kobiet, z wyjątkiem zakładów naprawczych, gdzie byli mężczyźni mechanicy. Ciężka to była praca być „drajwerką”, musiałyśmy same dbać o swoje samochody, towotować, myć i zmieniać olej a nawet załadowywać/rozładowywać amunicję, nie mówiąc o warunkach pracy na długich dystansach, które musiałyśmy pokonywać w trudnych i niebezpiecznych warunkach, bez ograniczenia godzin pracy.


Zostałam odznaczona Brązowym Krzyżem Zasługi z Mieczami, Krzyżem Monte Cassino, Medalem Wojska Polskiego, oraz odznaczeniem brytyjskim za wojnę, za udział w kampanii włoskiej, oraz Krzyżem Czynu Bojowego Polskich Sił Zbrojnych na Zachodzie. Ten ostatni Krzyż otrzymałam już w Polsce.


Z chwilą przemianowania nas na Kompanie 316, zostałyśmy przeniesione najpierw do El-Mugharu potem do Rehovotu. Już wtedy było wiadome, że nasze kompanie wyjeżdżają na front włoski.


Będąc jeszcze w Gederze poznałam podporucznika lekarza, Bolesława Rutkowskiego, który w styczniu 1943 r. przybył z grupa lekarzy z Szkocji z przydziałem Armia Polska na Środkowym Wschodzie. On przybył do Palestyny inną drogą niż ja. Przez Rumunię, Francję do Szkocji. Tam ukończył medycynę i zdobył dyplom lekarza. Po krótkim pobycie w Palestynie wyjechał do Iraku i został adiutantem gen. Szareckiego, Szefa Służby Zdrowia Armii Polskiej na Wschodzie. W sierpniu 1943 r. wrócił do Iraku i stacjonował w Rehovot. 22 grudnia, jako jedna z pierwszych z naszej Kompanii wzięłam ślub z ppor. Bolesławem Rutkowskim w kościele Notre Dame w Jerozolimie, na co otrzymaliśmy specjalna dyspensę Patriarchy Jerozolimy. Pośpiech był o tyle konieczny, gdyż zaraz na początku stycznia wyjeżdżał z gen. Szareckim do Włoch.


Rozstając się z mężem w Palestynie nie wiadomo było kiedy i gdzie się znów spotkamy. Szczęście sprzyjało, bo wkrótce po jego wyjeździe do Egiptu nasza Kompania otrzymała rozkaz przewiezienia do Egiptu naszych żołnierzy. Udało nam się spotkać tuż przed jego odpłynięciem na front włoski.


Nasza Kompania stacjonowała w Egipcie w Kasasynie (El-Kasasin) aż do końca kwietnia 1944 roku poczym otrzymała rozkaz przepłynięcia do Włoch. Dopłynęliśmy szczęśliwie do brzegów Italii 5 maja 1944 r.


Pierwsze miejsce postoju naszej Kompanii było w Chiusano di San Domenico, potem kolejno przerzucali nas, poprzez Monte Cassino aż do Ortony i Ankony na brzeg Adriatyku. Gdy Korpus szedł do przodu, wtedy miejsce postoju Kompanii zmieniało się. Cały czas obsługiwała jednostki naszego Korpusu będące w akcji bojowej.


Z mężem spotykałam się tylko na krótkich przepustkach, kiedy tylko to było możliwe. Najczęściej nawet nie wiedzieliśmy gdzie stacjonujemy, bo pisywaliśmy do siebie przez numer skrzynki pocztowej. Czasami byliśmy bardzo blisko siebie nie wiedząc nawet o tym. Mój mąż często odnajdywał mnie po numerze naszych samochodów i po ich tropie mnie odnajdywał, Mimo tego bardzo mile wspominamy te chwile i lata spędzone w wojsku.


Przeżyliśmy oboje z mężem, moją Matką, siostrą męża i szwagrem cała kampanię włoską, wszyscy byliśmy w mundurach z emblematami 2-go Polskiego Korpusu i VIII Armii. Po zakończeniu działań wojennych nasza 316 Kompania stacjonowała w Porto Recanati i stamtąd samochodami i pociągami przez Niemcy i Francję przerzucono nas do Anglii.


W parę miesięcy po mnie do Anglii przyjechał mój mąż i zabrał mnie do obozu na północ od Londynu. Zostałam zdemobilizowana 31 października 1947 r. w stopniu starszego sierżanta.

Mój mąż po zdemobilizowaniu pracował w szpitalu w Londynie, gdzie przenieśliśmy się z moją Mamą i rocznym już synkiem. Moja mama, jako ostatnia z rodziny została zdemobilizowana w stopniu kaprala.


Wszyscy razem wróciliśmy do Polski 11 listopada 1948 roku i zamieszkaliśmy w Gliwicach na Śląsku, gdzie przebywamy do chwili obecnej. Mąż pracuje jeszcze w swoim zawodzie, ja jestem na emeryturze po 20-tu latach pracy w kraju.
Oprócz syna urodzonego w Anglii (obecnie profesora na Politechnice Gliwickiej), mamy również córkę, która poszła w ślady swego ojca i jest lekarzem. Mamy również troje prawie dorosłych wnuków. Wszyscy mieszkamy na Śląsku, chociaż bardzo tęsknię za Lwowem.

 

Krystyna Rutkowska
z d. Dąbrowska

podpis nieczytelny

Defilada i powitanie przez gen. Andersa
1942 Pahlevi – Persja (dziś Bandar-e Anzali – Iran)
1943 Gedera – Palestyna (dziś Izrael)
Z narzeczonym por. Bolesławem Rutkowskim i gen. Bolesławem Szareckim
1946 (Diddington, Polish Resettlement Camp in Woodlands Park - UK) i Odznaczenia (wybrane)
Krzyż Monte Cassino
The 1939 -1945 Star (odznaczenie brytyjskie)
Dokument rejestracyjny z wpisaną demobilizacją i przeniesieniem do Londynu
Dokument rejestracyjny z wpisaną demobilizacją i przeniesieniem do Londynu

Posłowie (sporządził, 13.12.2013, Jerzy Rutkowski)

Mama spisała (podyktowała opiekunce) swe wspomnienia pod koniec życia, już po rozległym wylewie, który ją dotknął w 1996 roku. O istnieniu tych wspomnień dowiedziałem się dopiero teraz, o wielu szczegółach jej życia na zsyłce dowiedziałem się dopiero z tych wspomnień. O ile Mama chętnie wspominała czasy swej wojaczki z 316 Kompanią o tyle nie wspominała czasów udręki na zsyłce, podobnie zresztą jak jej matka a moja Babcia, która mieszkała razem z nami do końca swego żywota. Pamiętam, że w domu rodzinnym nigdy nie pojawiły się na stole śledzie a lodówka i spiżarka zawsze były pełne zapasów – teraz wiem dlaczego tak było. Wspomnienia Mamy postanowiłem zapisać komputerowo, nie zmieniając niczego w tekście oryginalnym zapisanym maszynowo.

Mama dumna była ze swej kariery wojskowej. Tuż przed wylewem odwiedziła ją, po raz pierwszy, koleżanka z wojska mieszkająca na stałe w USA. Mama bardzo przeżywała to spotkanie, przed i podczas. Nieprzespane noce poprzedzające spotkanie i podczas spotkania, wielkie emocje sprawiły, że w dzień po wyjeździe koleżanki Mama doznała rozległego wylewu. Do sprawności fizycznej nigdy nie udało jej się powrócić, zmarła w nocy z 10 na 11 września 2001 roku, tj. w nocy poprzedzającej dzień ataku terrorystycznego na WTC. Po 1990 roku, po odzyskaniu przez Polskę suwerenności, Rodzice zapisali się do Związku Kombatantów Rzeczypospolitej Polskiej i Byłych Więźniów Politycznych – zapisania się do komunistycznego ZBOWiDu nie brali w ogóle pod uwagę. W 1994 roku odbyli podróż pod Monte Cassino i brali udział w obchodach pięćdziesięciolecia bitwy. Regularnie i z wielką przyjemnością uczestniczyli w spotkaniach kombatantów, również po Mamy wylewie. Mama poprosiła jednego z kombatantów by na jej pogrzebie zagrał (z magnetofonu) Czerwone Maki pod Monte Cassino – prośba ta została spełniona. Grobowiec Mamy znajduje się na cmentarzu Lipowym w Gliwicach, zgodnie z życzeniem Mamy na grobowcu widnieje napis: